A właściwie jej brak- i kasy brak.
Mam schody na pięterko. Śmigam w przód tyłem i w tył przodem, bokiem prawym na lewo i lewym na prawo i wielką radochę sprawia mi obserwowanie znajomych wdrapujących się po nich na drżących kolanach (chociaż na początku też sama je tak pokonywałam, więc nie śmieję się głośno). O ile standardowej poręczy nie planuję ( zepsułaby cegłę), o tyle jakieś zabezpieczenie pięterka trzeba było zrobić bo wieczorami dziura zionęła i straszyła. Na dodatek przy każdej rodzinnej wizycie Mama roztaczała przede mną wizje wielkiego upadku, jak Crystal w Dynastii i w końcu ze strachu nóżki zaczęły mi się na tych schodach naprawdę plątać.
Tylko z czego barierka? Kształt nietypowy bo poddasze, więc klasyczna balustrada out. Do tego okna z dołu doświetlają piętro ( wiem, jedyny taki przypadek w naturze ale jakoś tak wyszło;) więc musiało to być coś ażurowego, przezroczystego. Myślałam o listewach i żaluzjowej konstrukcji, ale ani ja ani Tata jakos nie paliliśmy się do realizacji a poza tym...to nie było to. Szkło? super. Byłoby mnie na nie stać za jakieś 60 lat. Spodobał mi się pomysł uplecenia przesłony ze sznurka w stylu makramy i rozpięcia między podłogą a skosem, ale znów- realizacja przerosła mnie psychicznie. No i w końcu padło na metalową siatkę ogrodzeniową. Tata przykręcił ją metalowymi kątownikami, nie cackając się przy tym wybitnie z estetyką i...to by było na tyle.
Wybitnie roślinna nigdy nie byłam, ale od razu zakwitła mi wizja zielonej ściany- no przecież! Puszczę po siatce jakieś pnącza. W pomysł genialnie wkomponowały się zakupione w świątecznym szale bluszcze
( pamiętacie?) . Misternie poprzeplatałam gałązki między prętami, oczywiście dwa razy zaczynając od początku bo proporcje listków do ilości poziomych pręcików mi nie pasowały. Skończyłam, dumna jak paw że za 20PLN będę miała namiastkę ogrodu wertykalnego i jeszcze sexy dekorację ( wiecie, żywopłot w sypialni to prawie jak ...)
A później coś mi zaczęło wiercić dziurę w głowie. I nie dawało spokoju przez cały poranek, dzień, wieczór.
W środku nocy przypomniało mi się że bluszcz jest trujący dla kotów i chociaż Arielka nigdy w życiu nie zjadła żadnego kwiatka ( a przynajmniej nic o tym nie wiem) to wstałam, odplotłam co tam namieszałam i wyniosłam bluszcze w trybie natychmiastowym na korytarz. Siatka została trochę łysa, więc stanowi teraz powierzchnię wystawienniczą ( foty, przypominajki itd.) na przemian ze stelażem dla prowizorycznego "neonu":
Pytanie- znajcie jakieś pnącza, które nie potrzebują wiele światła, są zielone cały rok i nie trują? Będę bardzo wdzięczna za podpowiedzi, wierzę że pomysł z zieloną ścianą jeszcze ma szansę.