Tyle teorii, a jak to wygląda w praktyce?
Od początku remontu , a to będzie już jakieś...hm.... dwa lata? powtarzałam jak mantrę: byle do wykończenia ( przy sprzątaniu ton 30-letniej wełny szklanej w 30- stopniowym upale), byle do wykończenia ( przy ocieplaniu poddasza), byle do wykończenia ( gdy po ociepleniu zaczął przeciekać dach), byle do wykończenia ( gdy zacierałam 400 m karton- gipsów) ....aż doszliśmy do tego wykończenia. W stylu mistrzowskim poszły takie banały jak elektryka, podłączenia ( może z wyjątkiem wody;), trzykrotne malowanie, restauracja klatki schodowej i powiem szczerze, że powoli ta łatwizna zaczynała mi się już nudzić. W pewnym momencie stwierdziliśmy z Tatą ( a było to jakiś miesiąc przed Gwiazdką)- eeee, jeszcze tylko podłoga, łazienka, dwa tygodnie i się przeprowadzam. W Sylwestra sponiewieram się na swojej ziemi. TEJ ziemi.
Skoro Tata powiedział że układanie gresu to łatwizna, to przyjęłam to za pewnik, w końcu to Tata, prawda? Nie wiedziałam, że on też nigdy wcześniej nie kładł płytek...
Zatem gdy się już o tym dowiedziałam, to na wszelki wypadek poprosiłam zaprzyjaźnionych właścicieli ekipy remontowej żeby zrobili mi błyskawiczne szkolenie. Kupiłam piwo, bo na oko tylko piwa brakowało ku pełni szczęścia i....to była piękna katastrofa.
Najpierw okazało się że nie mamy odpowiednich narzędzi, więc całą kasę przeznaczoną na autoprezent gwiazdkowy( który miał mi wynagrodzić rok bez urlopu, nowych ciuchów, butów, kina, restauracji i innych takich tam zupełnie zbędnych kobiecie dupereli) upłynniłam w ciągu 10 min.
Sztuka wymaga poświęceń.
Tuż po tym jak nabyłam nieszczęsną piłę która WCALE nie jest ładna, nawet w połowie tak jak maszyna do karton-gipsów- podpatrzyłam, że od rodziców pod choinkę dostanę mopa parowego ....w tym momencie skończyło się moje dzieciństwo.
Przyjechała Aga z Marcinem, moi guru remontowo- budowlani.
Zgodnie stwierdziliśmy że najpierw obowiązki, później przyjemności, skoczymy na chwilę na górę, nauczę się co i jak.....i to był wielki błąd, bo zdecydowanie powinniśmy byli zacząć od piwa. Aga, która trzaska całą łazienkę w jeden dzień tu nad jedną płytką potrafiła pastwić się pół h. Z godziny na godzinę ( a spędziliśmy ich w pozycji klęczącej 6) cała nasza trójka była coraz bardziej wkurwiona, tzn Aga z Marcinem klęli na Tubądzin, a ja cicho chlipałam w kącie, bo wiedziałam już że sobie z tym sama nie poradzę.
Poniżej dokumentacja pierwszego, feralnego dnia- czyli diabelskie początki, po których straciłam wiarę. Pierwsze paczki trafiły się jakieś pomarańczowe, otwieramy kolejne a tam płytki prawie białe- dokładnie widać to na środkowym zdjęciu. BTW, zamawiając Sabbia bianco myślałam że wszystkie będą takie jasne.Trochę się rozczarowałam...
Po wspomnianych 6h mieliśmy ułożone jakieś 3m.kw, czyli porażającą ilość. Dostałam mnóstwo cennych rad, ale i tak na koniec usłyszałam że przede wszystkim powinnam się pomodlić- bo oni sami by psychicznie nie wytrzymali. Po 3 metrach. A ja mam 60+.
Zatem najpierw napiłam się piwa, później odpuściłam układanie na jakieś dwaaaa albo i trzy tygodnie, dalej regularnie pijąc piwo, rozważyłam propozycję udania się do kościoła ( w moim przypadku i tak niewiele by to dało, więc odpuściłam) i zabrałam się do roboty....
Nigdy wcześniej ręce nie trzęsły mi się tak jak przy tej pierwszej płytce. Nigdy.
Medytowałam nad nią chyba z godzinę,próbując doścignąć wzór niedościgniony, Agnieszkę. Moja pierwsza płytka przy jej kawałku wyglądała jak ząb opanowany przez parodontozę. Kilkanaście kolejnych również.
I tak to się ciągnęło przez kilka pierwszych dni, gdy kładłam oszałamiające pół metra dziennie ( w porywach do metra jednego) aż przyszedł Tata i dał mi rozgrzeszenie- rób, dziecko, jak potrafisz. Najwyżej kupimy gruby dywan.
No to robię.
Wiecej zdjęć świezo położonej pdłogi na
w maju2.